🐌 Chcesz być na bieżąco z wpisami?

Górska ważka. Krew

Czwarta (przedostatnia) część opowiadania, w której Aneref na nowo odkrywa śmierć.

* * *

– Aneref! – Ktoś trzyma mnie mnie za ramiona.
Otwieram oczy i widzę przed sobą twarz kapłana. Znowu jestem w świątyni. Przełykam ślinę. Czuję, że mam zdarte gardło. Mężczyzna pochyla się nade mną z twarzą bladą jak wapno pokrywające ściany świątyni.
– Co powiedziała ci Bogini? – Pyta z napięciem, ale po jego twarzy widzę, że się domyślił – przynajmniej w części.
– Nie zrobię tego. – Chrypię.
– Aneref, jakie dostałaś rozkazy? – Pyta, ściskając moje ramiona tak mocno... że pewnie przed śmiercią aż bym pisnęła.

Oddycham ciężko. W końcu zmuszam się, żeby spojrzeć mu w oczy.
– Mam was wszystkich... Was wszystkich zabić. – Ostatnie słowo niemal utyka mi w gardle.
– Co to znaczy "nas"? Wioskę? Państwo? – Szczeka.
– Kapłanów. – Mówię przez zaciśnięte zęby.
Samą siebie zaskakuję tym, jak wiele złości się we mnie gotuje. Jakby Bogini coś we mnie otworzyła. Otchłań, której nigdy już nie zamknę. O której wiem, że była, ale mogłam wygodnie udawać, że jej nie widzę. Czuję wszystko na raz: żal, smutek, złość. Do mamy, sąsiadów, kapłanów. Jak mogli, jak mogli mi to zrobić. Dlaczego uszło im to na sucho. Dlaczego ja, ledwie skosztowawszy życia, mam płacić za ich grzechy, łożyć na ich dobrobyt.

Ogarnia mnie wstyd.

Jak mogę tak myśleć? Przecież to Święta Tradycja, stworzona dla dobra pokoleń. Moja ofiara to oznaka odwagi, najwyższe odznaczenie honoru.

Moja mama kochała mnie przecież tak mocno. Po prostu rozumiała, tak jak ja, pomimo młodego wieku, że życie jednej dziewczynki jest mniej warte, niż przetrwanie całej wioski. Co więcej, moja ofiara nie tylko uchroniła Moich Ludzi przed złem, ale też była nieocenioną pomocą w rozwoju. Dzięki mnie, wioska stała się miasteczkiem. Ciekawe kto w moim wieku, poza innymi Strażnikami, może się pochwalić takimi osiągnięciami. A jednak Królowa mówiła... Mówiła...

– Nie możesz, słyszysz?! – Krzyk kapłana wyrywa mnie z rozmyślań. – Nie wolno ci wypełniać tych rozkazów!
Jego rozwarta gęba, drobinki śliny lądujące na mojej twarzy. Szeroko otwarte oczy błyszczą w półmroku, wybałuszone jak u nadepniętej żaby. Coś pomiędzy wściekłością, a przerażeniem. Ogarnia mnie obrzydzenie. To tak zachowuje się święty mąż w obliczu woli swojej Bogini?

Jego palce są tak mocno zaciśnięte na moich ramionach, którymi teraz potrząsa, że aż zbielały mu knykcie.
– Dość! – Krzyczę i odpycham go. Ku swojemu i mojemu zaskoczeniu, przelatuje ze dwa metry i odbija się od ściany. Ląduje twarzą do ziemi, tuż pod nią.
– Przestań panikować! – Wołam gromkim głosem. – Musimy pomyśleć, co teraz zrobić. – Dodaję już ciszej.
Wstaję i podchodzę do niego. Chcę go złapać za tył szaty i pomóc wstać, ale przy pierwszym dotknięciu czuję jakąś lepką substancję. Przesuwam drżącą dłoń w stronę paleniska, żeby oświetlić sobie palce. Krew. Szarpiącym ruchem odwracam się i jedną ręką unoszę głowę kapłana za warkocz. Puste oczy patrzą w jakiś nieokreślony punkt w przestrzeni. Szczęka zwisa swobodnie. Puszczam warkocz i twarz kapłana ląduje znów na posadzce z obrzydliwym plaśnięciem.

Kątem oka dostrzegam ruch w okolicy jednego z wejść do komnaty. Czuję, że jestem bliska paniki. Co teraz? Jak się z tego wytłumaczę? Mam się teraz rzucić na wszystkich po kolei w tej świątyni, tego chciałaby Królowa?

Do pomieszczenia wchodzi stara i pomarszczona kapłanka. To Olere, przyjaźniła się z moją mamą. Ledwo ją rozpoznaję, tak się zmieniła. W pierwszym momencie nie zauważa swojego kolegi po fachu leżącego u moich stóp. Patrzy na mnie zaskoczona. Chyba mnie nie poznaje. A potem ściąga brwi, zapewne przygotowując się do reprymendy. Nie powinnam być tutaj sama, bez świętego człowieka. Zanim jednak zdąża coś powie­dzieć, jej wzrok ześlizguje się w okolice moich stóp. Rozdziawia usta.
– Tumerysie! – Woła zaniepokojona i niezgrabnie podbiega do leżącego kapłana. – Co się stało? – Pyta rozedrganym głosem.
– Ja... Nie... – Dukam. Staruszka ujmuje w dłoń przegub kolegi. Wiem, że nie znajdzie pulsu.


* * *


Komentarze